czwartek, 26 sierpnia 2010

Full Irish


Problemów z internetem ciąg dalszy. Ale to nie znaczy, że siedzimy i patrzymy w ścianę (no dobra może troszkę od czasu do czasu). Skoro nie mamy na tyle dostępu do sieci, żeby na bieżąco opisywać kolejne kuchenne wygibasy, to możemy przynajmniej powspominać... Gdzieś tam trafiłem na informację o takim wydarzeniu i od razu oddałem się słodkiej reminescencji o połączeniu smaków tak zaskakującym, co trafnym - ostryg i Guinnessa. Okazję do spróbowanie takiego fikołka mieliśmy we wspaniałym portowym mieście Galway na zachodnim wybrzeżu Irlandii, gdzie gościliśmy nie tak dawno, bo w maju. Byliśmy zachwyceni gościnną atmosferą i klimatem tej mieściny, ale nic nie mogło się równać z owocami morza podawanymi w każdej praktycznie spelunce w starej części portu. Ostrygi, podawane jedynie z ćwiartkami cytryny i "czarne złoto" (któremu w pojedynkę też należy się ołtarzyk - jeszcze do postawienia) to para, dla której właśnie w tej chwili powinieneś/-aś rezerwować bilet na Zieloną Wyspę, uwierz mi. Zapomnij o Dublinie i nie słuchaj przewodników, które kierują do jakiegoś Temple Baru, gdzie zgniotą Cię w tłoku półtonowi Amerykanie. Uderzaj od razu na zachód i to najlepiej na dniach. Festiwal Ostryg już za rogiem.

P.S. Od tej pory do każdej notki będzie tzw. 'theme song' - piosenka, która jakoś koresponduje z tematem wpisu - tytułem, tekstem, ogólnym skojarzeniem albo naszym kaprysem. Na dziś z Irlandią kojarzy nam się... a z resztą sami posłuchajcie.

środa, 25 sierpnia 2010

Najtrudniejsza forma rozpaczy

Pogłoski o naszej śmierci są mocno przesadzone. Ci którzy jeszcze tu zaglądają i zaprawdę dzielni obserwatorzy (niech Wam w dzieciach wynagrodzi) muszą niestety jeszcze odrobinkę poczekać... (Tutaj następuje celna i niemniej złośliwa uwaga o dostawcach internetu).
Nie będziemy opowiadać o naszych perypetiach z powyższymi. W formie komentarza jedynie utworek muzyczny w playerku zamontowanym po prawej (nowość!). Internet w naszym domu i oczywiście nowe przepisy na blogu zawisną chyba w tytułowym roku...
(UPDATE: theme song dla tego posta " In the year 2525" - Zager & Evans)
Upraszamy zatem o jeszcze trochą czasu i zostawiamy z myślą klasyka, skoro słowem innego zaczęliśmy ten wpis: cierpliwość to najtrudniejsza forma rozpaczy.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Dorsz w śwince


Tym razem bez zbędnej grafomanii. Dosłownie w kilku słowach - wypadła moja kolej na sobotnie gotowanie. Najdroższa postawiła sprawę jasno - ryba i żadnych "ale". Postawiła mnie pod ścianą i musiałem choćby zbliżyć się do poziomu tego przeklętego łososia. Bez niepotrzebnej skromności powiem, że rękawice podjąłem i chyba wyszedłem obronną ręką. Za inspirację posłużył przepis mojego niekoniecznie ulubionego kucharza/celebryty (do znalezienia tutaj). Chciałbym aby odstępstwa od oryginału były uznane za moją kreatywność i pomysłowość, niestety jednak są spowodowane tylko sezonową niedostępnością szparagów... I tak oto powstał dorsz zawijany w boczek wędzony z sosem hollandaise, pieczonym batatem i pietruszką.



Składniki:
  • 2 dość duże kawałki filetu z dorsza
  • 6 - 8 cienkich plasterków wędzonego boczku
  • 1 duża pietruszka (korzeń)
  • 1 duży batat
  • 3 żółtka
  • 3/4 kostki masła
  • sok z połowy cytryny
  • sól, pieprz do smaku
  • natka pietruszki do dekoracji
Zaczynamy od warzyw. Obieramy korzeń pietruszki oraz batata i kroimy je w dość gruba kostkę. Układamy je na wysmarowanej oliwą blaszce, oprószamy solą i pieprzem i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni.
Na desce do krojenia kładziemy obok siebie 3 - 4 plastry wędzonego boczku tak aby lekko na siebie zachodziły. Na boczku kładziemy kawałek filetu z dorsza, po czym zawijamy boczek tak, aby końce plastra również zachodziły na siebie. Tak przygotowane filety smażymy po kilka sekund z każdej strony na mocno rozgrzanej oliwie, po czym wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni na ok.10 minut, do zrumienienia boczku. W międzyczasie zabieramy się za sos.
Jak zrobić sos hollandaise wyjaśni najlepiej ten filmik. Jeśli jednak nie lubicie angielskiego - śpieszę z pomocą. Masło topimy na małym ogniu i klarujemy, tj. zbieramy białą pianę z wierzchu tak, aby pozostał sam czysty tłuszcz, po czym przelewamy przez bardzo drobne sitko. Pozostawiamy na najmniejszym ogniu, aby masło było ciepłe, ale nie bulgotało. W niedużym rondlu gotujemy niedużą ilość wody, po czym podtrzymujemy lekko poniżej granicy wrzenia. Na rondlu kładziemy miskę z żółtkami i roztrzepujemy je bardzo dokładnie (gorąca woda pod miską podgrzewa żółtka, więc nie może się zagotować, bo je zetnie). Do roztrzepanych żółtek wlewamy BARDZO POWOLI ciepłe masło jednocześnie energicznie mieszając. Po przelaniu całego masła do miski dodajemy sok z połówki cytryny oraz sól i pieprz do smaku. Jeśli będzie zbyt gęsty można dodać letniej wody i szybko rozbełtać.
Rybę i warzywa ułożyć na talerzu polać sosem i obsypać świeżą natką pietruszki. Spożywać nie przejmując się tym, że jemy boczek polany kostką masła.

środa, 24 marca 2010

Krewetisze

Wrocław żąda dostępu do morza! A może jeśli nie cały Wrocław, to na pewno Wasi oddani autores. I to nie do jakiegoś zimnego i zanieczyszczonego - zadowoli nas co najmniej Adriatyk. No dobra, jeśli się nie da, to dajcie nam chociaż dostęp do jego bogactw naturalnych. Bo jak nazwać 200g MROŻONYCH krewetek tygrysich za ok 30 zł? Ostatnie słowa jakie przychodzą do głowy to "swobodny dostęp". Oboje z Najdroższą jesteśmy niepoprawnymi fanami owoców morza, ale niekoniecznie skłonni jesteśmy do zwiększania limitów na kartach kredytowych dla hołdowania naszej słabostce. Dlatego też przecierałem ze zdumienia oczy, gdy przemierzając dyskont z sympatycznym owadem w herbie natknąłem się na paczkę 250g wspomnianych krewetek w cenie 10zł. Początkowo nie mogłem uwierzyć, że nie są produkowane ze starych opon gdzieś w czeluściach Laboratoriów Biedronki i ostrożnie kupiłem tylko jedno opakowanie. Jednak relacja jakość/cena okazała się wręcz niewiarygodna (obecnie cena troszkę się podniosła, ale dalej się opłaca). I nie kręć nosem jedzeniowy snobie, który tu przypadkiem trafiłeś - czasami nawet w Bożej Krówce można znaleźć jakościowy produkt, a w Almie dostać okropną chałę.
W każdym razie pierwszym daniem jakie z tego powstało (i jak do tej pory moim ulubionym) były krewetki w sosie marinara. Lecimy z przepisem:



Składniki:

  • 2 opakowania krewetek tygrysich
  • Puszka pomidorów bez skórki
  • 1 większa cebula
  • Kieliszek białego półwytrawnego wina
  • Natka pietruszki
  • Sól
  • Pieprz cytrynowy (może być też zwykły czarny mielony)
  • Bazylia
  • Pół kostki masła
  • 6 ząbków czosnku

Przygotowanie:

Zaczynamy od cebuli. Kroimy ją w drobną kostkę i wrzucamy na patelnię z rozgrzaną oliwą z oliwek. Jak cebulka się zeszkli dodajemy przepuszczone przez praskę 2 ząbki czosnku. Po chwili wlewamy wino i redukujemy o ok. połowę Następnie dodajemy puszkę pomidorów i wszystko smażymy na największym ogniu mieszając od czasu do czasu, należy uważać, żeby się nie przypaliło. Smażymy na największym ogniu, gdyż dzięki temu uzyskamy bogatszy smak potrawy. Całość solimy i dodajemy pieprz i bazylię (oczywiście najlepiej świeżą).

W międzyczasie krewetki wrzucamy do durszlaka i zalewamy je wrzącą wodą, żeby szybciej odtajały. Na patelni rozgrzewamy masło i dodajemy 4 ząbki czosnku przepuszczone przez praskę. Wrzucamy krewetki i smażymy ok. 5 – 7 minut, aż zmiękną.

Wracamy do pomidorów, jeżeli sos będzie już dość gęsty (woda musi odparować) wrzucamy krewetki łącznie z masłem, na którym się smażyły i dusimy całość ok. 3-5 minut. Dodajemy pokrojoną natkę pietruszki i gotowe.

Podajemy najlepiej ze świeżymi bułeczkami lub bagietką. My do tego zrobiliśmy jeszcze smażone na oliwie z oliwek plastry cukini z sezamem (obsmażamy posypane sezamem, odrobiną soli i ziół z obu stron aż będą miękkie). Dodatkowo, jako nieokrzesane łasuchy rozkroiliśmy świeżego ananasa na deser no i oczywiście obowiązkowo białe wino, półwytrawne. O winach będzie jeszcze później ;) Najedliśmy się tak, że rano musieliśmy poczekać ze śniadaniem, aż zgłodniejemy…


Roladka z łososia


No dobra, mieszkanie znalezione, umeblowane i dosięgnięte macką sieci, więc skończyły nam się wytłumaczenia przedłużającej się ciszy. Wracamy i to od razu z dotychczasowym Opus Magnum Najdroższej. Danie powstało w wyniku cichej rywalizacji jaką między sobą prowadzimy. Otóż jakiś czas temu umówiliśmy się, iż co tydzień w sobotę jedno z nas będzie drugiemu gotować potrawę niespodziankę. Żyłka zdrowego współzawodnictwa sprawiła, że z tygodnia na tydzień przepisy stawały się coraz bardziej wykwintne, a korzyści oczywiste - coraz lepsze dania. Jak do tej pory ciężko mi jednak przebić tego skubańca: nadziewany łosoś w szynce szwarcwaldzkiej. Ogólny koncept zaczerpnięty z Kwestii Smaku (oryginalny przepis tutaj), zasadniczą różnicę stanowi jednak nadzienie.



Składniki:
  • Dość duży płat filetu z łososia
  • 2 paczki szynki szwarcwaldzkiej lub parmeńskiej (lub na wagę, ok. 20 dkg)
  • Chleb tostowy
  • Cebula (2 lub 3)
  • Białe wino (najlepiej półwytrawne, takie jakie sami z chęcią wypilibyście)
  • Natka pietruszki
  • Kostka masła
  • Sól
  • Pieprz cytrynowy
  • Liście laurowe
  • Sznurek
Przygotowanie:

Po pierwsze z łososia usuwamy skórę (nóż pod kątem i nacinamy przy samej skórze, następnie łapiemy za skórę i możemy ją lekko ciągnąć do siebie w czasie cięcia). Kolejny krok to usuwanie ości. Zwykle w filetach nie ma ich dużo, ale trochę trzeba się namęczyć. Używamy do tego pensety.
Po usunięciu wszystkich ości przecinamy filet w poprzek, tak aby powstały z niego 2 cieńsze filety.
Teraz zabieramy się za nadzienie. W oryginalnym przepisie nadzienie było ryżowe, natomiast mnie wydało się ono troszkę zbyt suche, dlatego postanowiłam wykorzystać nadzienie, które jest bardzo popularne w Irlandii i Wielkiej Brytanii, potocznie zwane - "stuffing", jest składnikiem sztandarowej potrawy irlandzkiej - Turkey & Ham (pieczony indyk + nadzienie + pieczona szynka). Jest ono bardzo proste w przygotowaniu.
Chleb tosotowy rozdrabniamy rękoma (nie cały tak "na oko", w zależności od wielkości łososia). W garnku rozpuszczamy 3/4 kostki masła, odrzucamy tzw. "szumowinę", które zbiera się po podgrzaniu i wrzucamy do niego pokorojoną cebulkę. Kiedy cebulka się zeszkli dolewamy szklankę białego wina (pamiętajcie, że to powinno być wino, którego sami nie powstydzilibyście się napić). Zwiększamy ogień, po to, aby alkohol odparował, dodajemy łyżeczkę cukru i gotowe.
Na blacie układamy szynkę (jeżeli jest krótka to pionowo łączymy 2 plastry ze sobą). Szynka jest dość klejąca, także nie bójcie się, że rolada się rozpadnie :) Układamy ją odpowiednio do wielkości łososia, czyli całość szynki musi być nieco dłuższa niż nasza ryba. Jeden z dwóch płatów łososia układamy na szynce tak, aby z obu stron szynka wystawała kawałek. Przystępujemy do faszerowania łososia. Formujemy w rękach nadzienie i układamy na łososiu. Następnie kładziemy na to drugi płat łososia i podwijamy brzegi, tak aby stworzył roladę. Teraz nie pozostało nic innego, jak otulić łososia szynką.
Kolejny etap to zawinięcie całości sznurkiem. Ja swój kupiłam w pasmanterii, wygląda trochę jak cieńsza dratwa. Najlepiej ułożyć sobie sznurki na blacie i na nie położyć łososia (ja zużyłam 6 kawałków sznurka). Roladę związujemy sznurkami dość ściśle. Pod każdy ze sznurków wkładamy 1 liść laurowy. Roladę pokrywamy w całości niewielką ilością oliwy. Układamy ją na blaszce. Blaszkę należy posmarować odrobiną oliwy i wstawić do piekarnika ustawionego na 200 stopni. Piec przez 30 - 40 minut. W zależności od tego czy lubicie jedzenie bardziej lub mniej spieczone :) Po zakończenia można roladę polać odrobiną oliwy (tak było w oryginalnym przepisie). Jeżeli lubicie sosy, to sugeruję do tego śmietanowy sos z białego wina :) Przepis pojawi się później.
W kwestii podania... oczywiście dowolność. My jesteśmy zagorzałymi fanami ziemniaków, także przygotowaliśmy do tego tradycyjne puree i mini marchewki z fasolką szparagową smażone na masełku z odrobiną cukru.
To tyle. Smacznego! Jeżeli macie jakieś pytania, piszcie śmiało :)

wtorek, 23 lutego 2010

Przerwa w nadawaniu...

Wszystkie trzy osoby, które przeczytały nasze dotychczasowe wypociny i jakimś cudem czekają na więcej upraszamy o cierpliwość i uspokajamy. Więcej owszem będzie, dalej gotujemy, mamy zwyczajnie mniej czasu na robienie zdjęć i spisywanie przepisów. Winą obarczamy sytuację na rynku nieruchomości we Wrocławiu i wiążącą się z nią niemożność znalezienia odpowiedniego lokum. Nie poszukujemy mieszkania tak dużego, by urządzić w nim etap Tour de France i z kuchnią wyposażoną, jak laboratorium Wiktora Niedzickiego, ale okazuje się, że dla wielu zwykły piekarnik jest nadmierną fanaberią.
A zatem kolejne potrawy ze zdjęciami i opisami przyrządzenia już wkrótce, najpewniej po weekendzie. Tymczasem zostawiamy Was na pastwę konkurencji. Pamiętajcie - ich jedynym celem jest otrucie Was wszystkich.

wtorek, 9 lutego 2010

Schabczak



Przez 50 lat komuny Polacy dali sobie wmówić, że szczytem kulinarnego wyrafinowania jest panierowany kotlet schabowy z ziemniakami i kapustą/mizerią/inna surówką, a spożywanie tegoż w niedzielę jest patriotycznym obowiązkiem Prawdziwego Lechity. Najwyższej klasy akcentem bywał niekiedy plaster ananasa z puszki, spoczywający na podsmażonej bułce tartej otulającej kotleta. O ile czasy, kiedy w mięsnym można było jedynie podziwiać haki w ścianie ja i Jedyna znamy głównie z opowieści, to wyrwa w kulinarnej świadomości rodaków, pozostawiona przez ten mroczny okres, trzyma się mocno. I proszę mnie nie zrozumieć źle - każdego obrażającego przy mnie cześć dobrze przyrządzonego schabczaka z młodymi ziemniaczkami i kapustką wyzywam na ubitą ziemię. Ale na Swaroga! Tak zacnemu mięsku można dać trochę poszaleć i od czasu do czasu przedstawić je innemu towarzystwu. Oto zatem jeden tylko ze sposobów na urozmaicenie niedzielnego obiadu ze schabem w roli głównej - kotlet z zapiekanym serem i jabłkiem podany z sosem - "marmoladą" żubrówkową i puree ziemniaczanym.



Składniki (porcja dla dwóch osób):
  • Dwa dość grube kotlety schabowe (nie rozbite!)
  • ok. 200g startego na grubej tarce sera edamskiego (lub innego podobnego)
  • ok. pół startego na grubej tarce raczej kwaśnego jabłka
  • 2-3 duże cebule
  • 150 ml Żubrówki
  • dwie stołowe łyżki cukru pudru
  • ok. 100 ml octu jabłkowego
  • 100g masła
  • oliwa z oliwek do smażenia
  • ziemniaki
  • słodka śmietanka
Umyte mięso oprószone solą i pieprzem rozbijamy delikatnie tępą strona noża, następnie podsmażamy po kilka sekund z każdej strony. Na wierzchu każdego z kotletów umieszczamy dość grubą warstwę startego sera wymieszanego dokładnie ze startym jabłkiem, po czym wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do ok 220 stopni aż do zrumienienia sera i upieczenia mięsa (ok 12-15 min.).
W czasie gdy piecze się mięso przygotowujemy sos. Na rozgrzane na patelni po kotletach masło wrzucamy cebule pokrojone w dość cienkie paski i smażymy na średnim ogniu do zrumienienia. W niedużym rondlu redukujemy Żubrówkę aby pozbawić jej alkoholu (gdy zaczyna parować, można ją podpalić, ale uwaga - płonień jest bardzo wysoki). Cebulę na patelni podsypujemy cukrem i karmelizujemy na ładny złoto - brązowy kolor. Dodajemy zredukowaną żubrówkę i po chwili wlewamy ocet, który również należy zredukować o ponad połowę. Jeśli sos będzie zbyt cierpki można dodać więcej cukru.
Gdy sos i mięso są gotowe podajemy z puree z ubitych ziemniaków ze sporym dodatkiem masła i słodkiej śmietanki oraz warzywami. Na zdjęciu propozycja podania ze słupkami marchewki i zielkoną fasolką szparagową. W kwestii dodatków jednak pozostawiam raczej wolna rękę.



Rosyjska dusza



Dzięki nieocenionej Iwi (pozdrówka!) na stole sylwestrowym pojawiło się takie oto cudo - bliny po rosyjsku. Super prosta, szybka, raczej niedroga przekąska. Doskonała na jakąś specjalna okazję dla dwojga (jeśli ktoś obchodzi Walentego to voila!), gdyż świetnie sprawdza się z szampanem, jest lekkostrawna i ma naprawdę sexy look. Panowie - to jest danie, które można zrobić dwoma lewymi rękami, a wrażenie jest murowane.
Najdroższa odtworzyła przepis Iwi, lekko go jednak zmodyfikowała. Zamiast małych placków kładzionych łyżką, jak to ma miejsce w większości przepisów na bliny, zrobiliśmy jednego dużego naleśnika, z którego wykrawaliśmy idealne kółeczka kieliszkiem.



Składniki:

Ciasto naleśnikowe:

  • Mleko
  • Jajka
  • Mąka
  • Odrobina oleju

Pozostałe składniki:

  • Jogurt bałkański
  • Czany kawior
  • Szczypiorek

Większość z nas potrafi przygotować ciasto naleśnikowe, w związku z tym nie będę tutaj szczegółowo opisywać jego przygotowania. Mikserem mieszamy jajka, mąke i mleko tak, aby ciasto było lejące, jednak dość gęste. Dodajemy do ciasta szczyptę soli, ale żadnego cukru! Naleśniki smażymy dość grube. Kiedy ostygną, kieliszkiem do wódki wykrawamy kółka.

Tak gotowe kółka układamy na talerz i nakładamy na nie troszkę jogurtu bałkańkiego, kawioru i drobno pokrojonego szczypiorku (dokładnie w tej kolejności). I to by było na tyle! Do tego szampan i można zajadać. Proste i szybkie :)



Przystawka

Zanim zaczniemy na dobre, kilka słów jako coś w rodzaju "statutu" niniejszego bloga.
Otóż rzecz będzie o jedzeniu. A jedzenie jest taką cudowną dziedziną, że przy okazji można sobie pozwalać na dygresje na dowolny właściwie temat, więc takich możecie się spodziewać w każdej przyszłej notce. Czym będzie się różnił od gazyliona mu podobnych? Pytanie jak najbardziej na miejscu. Dla niektórych może niczym, nam wydaje się jednak, że coś możemy wnieść do społeczności blogujących miłośników dobrej strawy. Po pierwsze tworzony jest przez damsko - męski duet autorów, co już wyróżnia go na tle bodaj 99% blogów tworzonych wyłącznie przez kobiety. Po drugie postaramy się za wszelką cenę uniknąć zadęcia jakie często towarzyszy pisaniu o dobrym jedzeniu. Spróbujemy pokazać, iż nie zawsze trzeba oddać jakiś organ do transplantacji, aby przygotować dziewczynie/chłopakowi całkiem wykwintne danie. Co nawet ważniejsze, będziemy przekonywać, iż nie trzeba być uczniem Escoffiera (kto nie wie niech googluje ;), żeby w kuchni poruszać się pewnie.
Zapraszamy zatem, komentujcie, subskrybujcie i takie takie!

wtorek, 5 stycznia 2010

Pomidorowa to the rescue!

Bywają dni, kiedy podbicie Europy wydaje się dziecinną błahostką porównane do zwykłego zwleczenia się z łóżka. Poranki, kiedy dotarcie do umywalki w łazience stawiamy w głowie wyżej od zimowego zdobycia K2. Popołudnia, kiedy przerwa obiadowa w pracy wydaje się tak odległa jak zaprowadzenie prawdziwej demokracji w Afganistanie. Jednym słowem dni, kiedy wola życia wydaje się luksusem. Taki dzień dopadł mnie zaraz po Nowym Roku. Wcześniejsze podejrzenia ciężkiego przypadku sezonowego przeziębienia okazały sie prawdziwe. I tak rozpocząłem nową dekadę pod kocem, otoczony wianuszkiem chusteczek, którymi wcześniej próbowałem powstrzymać mózg przed wydostaniem się dziurkami w nosie. Z marnym skutkiem. Gdybym był bohaterem gry video mój pasek życia migałby na czerwono błagając o uzupełnienie. I tak jak każdy szanujący się bohater gry ma swoją księżniczkę do uratowania, ja na szczęście mam księżniczkę, która w takich sytacjach z opresji wyciąga mnie. Tym razem jednak Ta Jedyna stanęła na wysokości zadania bodaj jak nigdy dotąd. Odbiła mnie siłom ciemności eliksirem, którym okazała się zupa pomidorowa. Ale nie taka, jaką robi Twoja mama (z całym szacunkiem dla Twej rodzicielki i jej zdolności kulinarnych). Pikantna zupa pomidorowa według autorskiego przepisu Tej Jedynej, podana z pieczywkiem czosnkowym najwyższej próby.
Notka niestety bez zdjęcia, trzeba uwierzyć na słowo. Głos oddaję Najdroższej:


Składniki:
  • Pręga wołowa
  • Marchewki (2-3)
  • Korzeń pietruszki (1)
  • Korzeń selera (1 - jeżeli jest duży to połówka)
  • Cebula (3)
  • Por (pół)
  • Pomidory (ok. 6 większych)
  • Czosnek (3-4 ząbki)
  • Natka pietruszki
Przyprawy:

  • Sól (najlepiej morska, ale należy pamiętać, że jest bardziej słona)
  • Pieprz
  • Wegeta
  • Bazylia (najlepiej oczywiście świeża)
  • Pieprz czarny mielony (najlepiej prosto z młynka)
  • Chili (pieprz cayenne)
Przygotowanie:

Podstawa to duży garnek, który wypełniamy wodą tak 3/4. Garnek stawiamy na gazie, wodę solimy (nie za dużo, ok. 1 płaską łyżkę zwykłej soli, lub pół łyżki soli morskiej). Do wody wrzucamy umytą pod bieżącą wodą pręgę wołową (zaznaczam pod bieżącą wodą, ponieważ niektórzy próbują myć mięso płynem do mycia naczyń, fajnie się pieni ale smakowo przypomina tymbark jabłko-mięta). Dodajemy wegetę (ok. 1 łyżka) i pieprz (1 łyżeczkę). Następnie do wywaru wrzucamy obrane warzywa: marchewki (najlepiej przekroić je na pół, albo w plastry - szybciej będą miękkie), korzeń pietruszki i selera, por oraz opaloną nad płomieniem jedną cebulę - tu również dobra wskazówka - cebulę najlepiej położyć na palniku z rozpalonym gazem i opalić z obu stron, przewracając od czasu do czasu (zapewne większość z was zna ten triczek, ale nie dla wszystkich jest on oczywisty - np. dla mnie do niedawna ;) ). Kiedy wszystkie warzywa znajdą już bezpieczne miejsce w wywarze, przykrywamy garnek przykrywką, w taki sposób, żeby zupa mogła "oddychać" i gotujemy na większym gazie do momenty aż mięso i warzywa nie będą miękkie.
W międzyczasie przygotowujemy pomidory. Po pierwsze wstawiamy czajnik wody do zagotowania, a pomidory nacinamy na czubku na kształt krzyżyka. Sparzamy wrzątkiem, obieramy ze skórki i kroimy w kostkę. Wcześniej kroimy w kostkę 2 średniej wielkości cebule. Na patelni rozgrzewamy odrobinę oliwy z oliwek (ok. 2 łyżki) i wrzucamy cebulę. Cebula powinna się zeszklić i wtedy wyciskamy czosnek i mieszamy. Wrzucamy pomidory, mieszamy i pozwalamy im się troszkę posmażyć. Kiedy pomidory zaczną mięknąć dodajemy soli, pieprzy i bazylii (jeżeli mamy świeżą powinna być drobno posiekana) oraz chili (ilość w zależności od tego jaki wymiar ostrości smaku preferujecie). Teraz wszystko powinno spokojnie pobulgotać, żeby troche przyspieszyć ten proces, polecam rozgnieśc pomidory np. przy pomocy tłuczka do ziemniaków. Cała mamałyga na końcu nie powinna być zbyt gęsta.
Sprawdzamy jak miewa się nasz wywar, jeżeli wszystko jest miękkie wyciągamy i zostawiamy do ostygnięcia, a do wywaru wrzucamy gotowe pomidory. Zupa powinna się gotować na małym, ale nie najmniejszym ogniu. Po ostygnięciu warzyw ścieram na dużych oczkach marchewki, pół pietruszki i pół selera. Nie każdy lubi, ale ja uważam, że warzywa nadają zupie specyficzny, nietuzinkowy smak (ale to jest opcjonalny krok). Zupa powinna się chwilkę z tym wszystkim podgotować i tadaaaaa.
Nie zabielam jej, ponieważ według mnie popsułoby to jej smak. Natomiast dla fanów białych zup polecam, już po nalaniu na talerz, dodać na środek łyżkę jogurtu (wersja dietetyczna) lub łyżkę kwaśnej, gęstej śmietany (wersja dla łasuchów). Dekorujemy pietruszką i gotowe!

Jako dodatek do zupy świetnie nadaje się pieczywo czosnkowe. Do jego przygotowania potrzebujemy:
  • bułki (typu ciabata lub inna podłużna bułka)
  • masło
  • czosnek
  • zioła do przyprawienia (np. zioła prowansalskie)
Nic prostszego, a jakże uprzyjemnia niemal każdą zupę. Do ok. kostki dość miękkiego masła dodajemy drobno pokrojony lub (lepiej) wyciśnięty praską spory ząbek czosnku i szczyptę ziół. Tak przygotowanym masłem smarujemy przekrojoną bułkę i wstawiamy do średnio rozgrzanego piekarnika aż do zrumienienia (dosłownie 4 - 5 minut).
Podajemy z zupą i rozgrzewamy kości w tę nieludzką zimę!