środa, 9 maja 2012

Elżbieta Dzikowska i Tony Halik

fot. pieprziwanilia.com
Jak wspominaliśmy w poprzedniej notce, postanowiliśmy nieco rozszerzyć profil działalności. Skoro od czasu do czasu udaje nam się całkiem przyzwoicie zjeść na mieście, dlaczego mielibyśmy się swoimi wrażeniami nie podzielić? Zaznaczyć należy, iż wśród opisywanych przez nas restauracji i knajpek znajdą się tylko takie, które pamiętamy dobrze. Jakkolwiek pewną perwersyjną przyjemność sprawia nam czytanie dobrze napisanych paszkwili na (często) nieuczciwych restauratorów i kucharzy, tak tworzenie takich niekoniecznie nas kręci. Wiemy bowiem z własnego skromnego doświadczenia w świecie profesjonalnej gastronomii jak trudnym "kawałkiem chleba" jest prowadzenie restauracji, bistro czy jakiejkolwiek innej jadłodajni. Wiemy też jak często negatywna recenzja jest po prostu efektem serii kilku niefortunnych zbiegów okoliczności.
Do rzeczy zatem. Pierwszym przybytkiem, który chcielibyśmy polecić jest wrocławska (a jakże) restauracja Pieprz i Wanilia. Obecna pora roku czyni ją wartą uwagi tym bardziej, że znajduje się w Parku Południowym (ogródek letni oczywiście obecny). Lokal zajmuje piwnice okazałej willi na jego obrzeżach. Można sobie wyobrazić, że to właśnie w tym domu mieszkał choćby dr Rühtgard z "Widm w mieście Breslau" Marka Krajewskiego...
Co szczególnie zainteresowało nas w tym miejscu to menu szefa kuchni, czyli niezwykle rzadkie w naszych szerokościach geograficznych tzw. "set menu" - czterodaniowa uczta złożona z czterech z góry ustalonych propozycji szefa kuchni. Wszystkie dania na jedno posiedzenie to wyzwanie nawet dla najtwardszych łasuchów. Zadanie jednak, co należy podkreślić, godne wysiłku. Szef Szymon Łozowy podaje bowiem jedne z lepszych dań jakie można dostać we Wrocławiu w tym przedziale cenowym.
Zaczynamy zatem od obłędnego sufleta z koziego sera z zatrzęsieniem słodkich owoców (maliny i mango - strzał w dziesiątkę!) i szpinakiem. To danie to osobny powód dla którego warto zajrzeć do Pieprzu i Wanilii. Po hiszpańskiej zupie z przydymionymi nutami wędzonej kiełbaski (chorizo?) i papryki wydaje nam się, że już nie damy rady. Tymczasem czeka nas jeszcze główny bohater - kawał naprawdę solidnej wołowiny w towarzystwie całej zgrai dodatków. Czego tam nie było! Grzanki, sałaty, pasta z mascarpone... Stek wysmażony dokładnie rare, tak jak poprosiliśmy. Do tego butelka zacnego izraelskiego czerwonego i prosimy o łaskę, ale nie ma przebacz - deser sam się nie zje. Czekoladowe tartuffo dopełnia dzieła zniszczenia, a obsłudze (nota bene - bardzo kompetentnej) nie pozostaje nic innego, jak wytoczyć nas przed drzwi.
Słowem podsumowania - naprawdę solidne menu, wielki plus za wprowadzanie na nasz grunt konceptu zestawu szefa i, co ogromnie ważne, doskonała relacja jakości do ceny. Wrocławianie - czem prędzej do pieprzu i wanilii, zanim znikną lub zmienią szefa kuchni!

2 komentarze:

  1. Blog zmartwychwstał! Alleluja :))))

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszmy się i radujmy się z nim :-D choć zmartwychestanie to duże słowo. Ja określiłbym go raczej jako "undead", czyli zombiak. A właśnie - ma ktoś może jakieś ciekawe przepisy na potrawy z móżdżkiem? ;-)

    OdpowiedzUsuń