sobota, 12 maja 2012

CHOYA! Śliwka czy Morela?

Jedną z wprowadzanych na blogu innowacji będą notki na temat napoju Bogów - wina. Rzut kamieniem od domu "dziwnym trafem" zlokalizowało się Winarium, gdzie też najczęściej nabywamy nasze trunki. Ostatnio w nasze ręce wpadło japońskie wino Choya. W każdym sushi barze kryje się w menu pod nazwą japońskie wino śliwkowe. Stworzone na bazie owoców ume (więcej tutaj) jest dość słodkie, ale przyjemnie świeże. Według nas aromat coś pomiędzy śliwką a morelą. Powinno się je pić dość mocno schłodzone, albo z kostkami lodu, wtedy smakuje najlepiej i słodycz jest przyjemnie stonowana. Wino świetnie pasowało do włąsnoręcznie sporządzonego sashimi z łososia (pycha! jeśli ktoś nie ma nic przeciwko surowiźnie). Co prawda nie byliśmy w stanie wypić go zbyt dużo - jest po prostu za słodkie, ale zdecydowanie warte spróbowania. Ruszajcie zatem na podbój Japonii! Sayonara!

środa, 9 maja 2012

Elżbieta Dzikowska i Tony Halik

fot. pieprziwanilia.com
Jak wspominaliśmy w poprzedniej notce, postanowiliśmy nieco rozszerzyć profil działalności. Skoro od czasu do czasu udaje nam się całkiem przyzwoicie zjeść na mieście, dlaczego mielibyśmy się swoimi wrażeniami nie podzielić? Zaznaczyć należy, iż wśród opisywanych przez nas restauracji i knajpek znajdą się tylko takie, które pamiętamy dobrze. Jakkolwiek pewną perwersyjną przyjemność sprawia nam czytanie dobrze napisanych paszkwili na (często) nieuczciwych restauratorów i kucharzy, tak tworzenie takich niekoniecznie nas kręci. Wiemy bowiem z własnego skromnego doświadczenia w świecie profesjonalnej gastronomii jak trudnym "kawałkiem chleba" jest prowadzenie restauracji, bistro czy jakiejkolwiek innej jadłodajni. Wiemy też jak często negatywna recenzja jest po prostu efektem serii kilku niefortunnych zbiegów okoliczności.
Do rzeczy zatem. Pierwszym przybytkiem, który chcielibyśmy polecić jest wrocławska (a jakże) restauracja Pieprz i Wanilia. Obecna pora roku czyni ją wartą uwagi tym bardziej, że znajduje się w Parku Południowym (ogródek letni oczywiście obecny). Lokal zajmuje piwnice okazałej willi na jego obrzeżach. Można sobie wyobrazić, że to właśnie w tym domu mieszkał choćby dr Rühtgard z "Widm w mieście Breslau" Marka Krajewskiego...
Co szczególnie zainteresowało nas w tym miejscu to menu szefa kuchni, czyli niezwykle rzadkie w naszych szerokościach geograficznych tzw. "set menu" - czterodaniowa uczta złożona z czterech z góry ustalonych propozycji szefa kuchni. Wszystkie dania na jedno posiedzenie to wyzwanie nawet dla najtwardszych łasuchów. Zadanie jednak, co należy podkreślić, godne wysiłku. Szef Szymon Łozowy podaje bowiem jedne z lepszych dań jakie można dostać we Wrocławiu w tym przedziale cenowym.
Zaczynamy zatem od obłędnego sufleta z koziego sera z zatrzęsieniem słodkich owoców (maliny i mango - strzał w dziesiątkę!) i szpinakiem. To danie to osobny powód dla którego warto zajrzeć do Pieprzu i Wanilii. Po hiszpańskiej zupie z przydymionymi nutami wędzonej kiełbaski (chorizo?) i papryki wydaje nam się, że już nie damy rady. Tymczasem czeka nas jeszcze główny bohater - kawał naprawdę solidnej wołowiny w towarzystwie całej zgrai dodatków. Czego tam nie było! Grzanki, sałaty, pasta z mascarpone... Stek wysmażony dokładnie rare, tak jak poprosiliśmy. Do tego butelka zacnego izraelskiego czerwonego i prosimy o łaskę, ale nie ma przebacz - deser sam się nie zje. Czekoladowe tartuffo dopełnia dzieła zniszczenia, a obsłudze (nota bene - bardzo kompetentnej) nie pozostaje nic innego, jak wytoczyć nas przed drzwi.
Słowem podsumowania - naprawdę solidne menu, wielki plus za wprowadzanie na nasz grunt konceptu zestawu szefa i, co ogromnie ważne, doskonała relacja jakości do ceny. Wrocławianie - czem prędzej do pieprzu i wanilii, zanim znikną lub zmienią szefa kuchni!

środa, 21 marca 2012

Zapowiedź powrotu...

Witajcie!!! (o ile ktokolwiek jeszcze tu zagląda :-)

Po wielu perturbacjach, wzlotach i upadkach postanawiamy zrobić Wielki Comeback.
Blog zostanie rozbudowany - będą nie tylko przepisy, ale pojawią się też recenzje z naszych wizyt we wrocławskich restauracjach oraz z podróży kulinarnych. Będzie się działo!

Więcej - już wkrótce!

czwartek, 26 sierpnia 2010

Full Irish


Problemów z internetem ciąg dalszy. Ale to nie znaczy, że siedzimy i patrzymy w ścianę (no dobra może troszkę od czasu do czasu). Skoro nie mamy na tyle dostępu do sieci, żeby na bieżąco opisywać kolejne kuchenne wygibasy, to możemy przynajmniej powspominać... Gdzieś tam trafiłem na informację o takim wydarzeniu i od razu oddałem się słodkiej reminescencji o połączeniu smaków tak zaskakującym, co trafnym - ostryg i Guinnessa. Okazję do spróbowanie takiego fikołka mieliśmy we wspaniałym portowym mieście Galway na zachodnim wybrzeżu Irlandii, gdzie gościliśmy nie tak dawno, bo w maju. Byliśmy zachwyceni gościnną atmosferą i klimatem tej mieściny, ale nic nie mogło się równać z owocami morza podawanymi w każdej praktycznie spelunce w starej części portu. Ostrygi, podawane jedynie z ćwiartkami cytryny i "czarne złoto" (któremu w pojedynkę też należy się ołtarzyk - jeszcze do postawienia) to para, dla której właśnie w tej chwili powinieneś/-aś rezerwować bilet na Zieloną Wyspę, uwierz mi. Zapomnij o Dublinie i nie słuchaj przewodników, które kierują do jakiegoś Temple Baru, gdzie zgniotą Cię w tłoku półtonowi Amerykanie. Uderzaj od razu na zachód i to najlepiej na dniach. Festiwal Ostryg już za rogiem.

P.S. Od tej pory do każdej notki będzie tzw. 'theme song' - piosenka, która jakoś koresponduje z tematem wpisu - tytułem, tekstem, ogólnym skojarzeniem albo naszym kaprysem. Na dziś z Irlandią kojarzy nam się... a z resztą sami posłuchajcie.

środa, 25 sierpnia 2010

Najtrudniejsza forma rozpaczy

Pogłoski o naszej śmierci są mocno przesadzone. Ci którzy jeszcze tu zaglądają i zaprawdę dzielni obserwatorzy (niech Wam w dzieciach wynagrodzi) muszą niestety jeszcze odrobinkę poczekać... (Tutaj następuje celna i niemniej złośliwa uwaga o dostawcach internetu).
Nie będziemy opowiadać o naszych perypetiach z powyższymi. W formie komentarza jedynie utworek muzyczny w playerku zamontowanym po prawej (nowość!). Internet w naszym domu i oczywiście nowe przepisy na blogu zawisną chyba w tytułowym roku...
(UPDATE: theme song dla tego posta " In the year 2525" - Zager & Evans)
Upraszamy zatem o jeszcze trochą czasu i zostawiamy z myślą klasyka, skoro słowem innego zaczęliśmy ten wpis: cierpliwość to najtrudniejsza forma rozpaczy.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Dorsz w śwince


Tym razem bez zbędnej grafomanii. Dosłownie w kilku słowach - wypadła moja kolej na sobotnie gotowanie. Najdroższa postawiła sprawę jasno - ryba i żadnych "ale". Postawiła mnie pod ścianą i musiałem choćby zbliżyć się do poziomu tego przeklętego łososia. Bez niepotrzebnej skromności powiem, że rękawice podjąłem i chyba wyszedłem obronną ręką. Za inspirację posłużył przepis mojego niekoniecznie ulubionego kucharza/celebryty (do znalezienia tutaj). Chciałbym aby odstępstwa od oryginału były uznane za moją kreatywność i pomysłowość, niestety jednak są spowodowane tylko sezonową niedostępnością szparagów... I tak oto powstał dorsz zawijany w boczek wędzony z sosem hollandaise, pieczonym batatem i pietruszką.



Składniki:
  • 2 dość duże kawałki filetu z dorsza
  • 6 - 8 cienkich plasterków wędzonego boczku
  • 1 duża pietruszka (korzeń)
  • 1 duży batat
  • 3 żółtka
  • 3/4 kostki masła
  • sok z połowy cytryny
  • sól, pieprz do smaku
  • natka pietruszki do dekoracji
Zaczynamy od warzyw. Obieramy korzeń pietruszki oraz batata i kroimy je w dość gruba kostkę. Układamy je na wysmarowanej oliwą blaszce, oprószamy solą i pieprzem i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni.
Na desce do krojenia kładziemy obok siebie 3 - 4 plastry wędzonego boczku tak aby lekko na siebie zachodziły. Na boczku kładziemy kawałek filetu z dorsza, po czym zawijamy boczek tak, aby końce plastra również zachodziły na siebie. Tak przygotowane filety smażymy po kilka sekund z każdej strony na mocno rozgrzanej oliwie, po czym wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni na ok.10 minut, do zrumienienia boczku. W międzyczasie zabieramy się za sos.
Jak zrobić sos hollandaise wyjaśni najlepiej ten filmik. Jeśli jednak nie lubicie angielskiego - śpieszę z pomocą. Masło topimy na małym ogniu i klarujemy, tj. zbieramy białą pianę z wierzchu tak, aby pozostał sam czysty tłuszcz, po czym przelewamy przez bardzo drobne sitko. Pozostawiamy na najmniejszym ogniu, aby masło było ciepłe, ale nie bulgotało. W niedużym rondlu gotujemy niedużą ilość wody, po czym podtrzymujemy lekko poniżej granicy wrzenia. Na rondlu kładziemy miskę z żółtkami i roztrzepujemy je bardzo dokładnie (gorąca woda pod miską podgrzewa żółtka, więc nie może się zagotować, bo je zetnie). Do roztrzepanych żółtek wlewamy BARDZO POWOLI ciepłe masło jednocześnie energicznie mieszając. Po przelaniu całego masła do miski dodajemy sok z połówki cytryny oraz sól i pieprz do smaku. Jeśli będzie zbyt gęsty można dodać letniej wody i szybko rozbełtać.
Rybę i warzywa ułożyć na talerzu polać sosem i obsypać świeżą natką pietruszki. Spożywać nie przejmując się tym, że jemy boczek polany kostką masła.

środa, 24 marca 2010

Krewetisze

Wrocław żąda dostępu do morza! A może jeśli nie cały Wrocław, to na pewno Wasi oddani autores. I to nie do jakiegoś zimnego i zanieczyszczonego - zadowoli nas co najmniej Adriatyk. No dobra, jeśli się nie da, to dajcie nam chociaż dostęp do jego bogactw naturalnych. Bo jak nazwać 200g MROŻONYCH krewetek tygrysich za ok 30 zł? Ostatnie słowa jakie przychodzą do głowy to "swobodny dostęp". Oboje z Najdroższą jesteśmy niepoprawnymi fanami owoców morza, ale niekoniecznie skłonni jesteśmy do zwiększania limitów na kartach kredytowych dla hołdowania naszej słabostce. Dlatego też przecierałem ze zdumienia oczy, gdy przemierzając dyskont z sympatycznym owadem w herbie natknąłem się na paczkę 250g wspomnianych krewetek w cenie 10zł. Początkowo nie mogłem uwierzyć, że nie są produkowane ze starych opon gdzieś w czeluściach Laboratoriów Biedronki i ostrożnie kupiłem tylko jedno opakowanie. Jednak relacja jakość/cena okazała się wręcz niewiarygodna (obecnie cena troszkę się podniosła, ale dalej się opłaca). I nie kręć nosem jedzeniowy snobie, który tu przypadkiem trafiłeś - czasami nawet w Bożej Krówce można znaleźć jakościowy produkt, a w Almie dostać okropną chałę.
W każdym razie pierwszym daniem jakie z tego powstało (i jak do tej pory moim ulubionym) były krewetki w sosie marinara. Lecimy z przepisem:



Składniki:

  • 2 opakowania krewetek tygrysich
  • Puszka pomidorów bez skórki
  • 1 większa cebula
  • Kieliszek białego półwytrawnego wina
  • Natka pietruszki
  • Sól
  • Pieprz cytrynowy (może być też zwykły czarny mielony)
  • Bazylia
  • Pół kostki masła
  • 6 ząbków czosnku

Przygotowanie:

Zaczynamy od cebuli. Kroimy ją w drobną kostkę i wrzucamy na patelnię z rozgrzaną oliwą z oliwek. Jak cebulka się zeszkli dodajemy przepuszczone przez praskę 2 ząbki czosnku. Po chwili wlewamy wino i redukujemy o ok. połowę Następnie dodajemy puszkę pomidorów i wszystko smażymy na największym ogniu mieszając od czasu do czasu, należy uważać, żeby się nie przypaliło. Smażymy na największym ogniu, gdyż dzięki temu uzyskamy bogatszy smak potrawy. Całość solimy i dodajemy pieprz i bazylię (oczywiście najlepiej świeżą).

W międzyczasie krewetki wrzucamy do durszlaka i zalewamy je wrzącą wodą, żeby szybciej odtajały. Na patelni rozgrzewamy masło i dodajemy 4 ząbki czosnku przepuszczone przez praskę. Wrzucamy krewetki i smażymy ok. 5 – 7 minut, aż zmiękną.

Wracamy do pomidorów, jeżeli sos będzie już dość gęsty (woda musi odparować) wrzucamy krewetki łącznie z masłem, na którym się smażyły i dusimy całość ok. 3-5 minut. Dodajemy pokrojoną natkę pietruszki i gotowe.

Podajemy najlepiej ze świeżymi bułeczkami lub bagietką. My do tego zrobiliśmy jeszcze smażone na oliwie z oliwek plastry cukini z sezamem (obsmażamy posypane sezamem, odrobiną soli i ziół z obu stron aż będą miękkie). Dodatkowo, jako nieokrzesane łasuchy rozkroiliśmy świeżego ananasa na deser no i oczywiście obowiązkowo białe wino, półwytrawne. O winach będzie jeszcze później ;) Najedliśmy się tak, że rano musieliśmy poczekać ze śniadaniem, aż zgłodniejemy…